Bardzo
cenię blog s.’. Mirki, która często „na gorąco” relacjonuje różne rzeczy, pokazując
przez to rąbek codziennego życia wolnomularki, taką „zwyczajną, ludzką” twarz.
Bo przecież, wbrew rozmaitym a sensacyjnym „teoriom” jesteśmy zwykłymi ludźmi.
I nawet gdybyśmy chcieli większość naszego czasu spędzać w masońskiej świątyni,
nie jest to możliwe. I dobrze, bo świątynia może być pokusą ucieczki od
nieprzejrzystości świata, a ów nieprzejrzysty świat jest tym, co weryfikuje
nasze życie, wskazuje na to, w czym nasza codzienność odstaje od ideałów. Jednym
słowem — daje paliwo dla dalszej pracy nad sobą.
W
kontekście ociosywania kamienia swojego życia szczególny jest dla mnie
grudzień. Jako chrześcijanin liberalny z rodowodem rzymsko-katolickim przeżywam
wtedy Adwent, a więc czas czekania na Światło, które narodzi się tym, którzy
siedzą w ciemnościach. Jako mason przeżywam w grudniu tak zwanego Jana Zimowego
— symboliczne zanurzenie się w najciemniejsze dni w roku z nadzieją, że na
więcej światła, które zacznie się odradzać.
Aby
symbole, rytuały i słowa nie pozostały puste sądzę, że trzeba podążyć drogą w
głąb siebie po to, by napotkać ciemności we własnym wnętrzu. Trzeba także z
tymi ciemnościami się spotkać — bo wbrew pozorom mają one konkretne twarze. Taka
jak przewrotna natura mroku, że ukazując się jako bezkształtny, skutecznie
paraliżuje. Dostrzeżenie jednak, kogo lub co uobecnia, pozwala się z nim
zmierzyć i przezwyciężyć go. W perspektywie wolnomularskiej mogę powiedzieć, że
perspektywy otwierane przez Jana Zimowego i Adwent cofają mnie do izby rozmyślań,
gdzie kogut przypomina o wieczności, VITRIOL o konieczności wewnętrznej
przemiany. A wybrana lektura służy jako mikroskop, skalpel i rezonans
magnetyczny w jednym. Tym razem jako materiał do rozmyślania wybrałem książkę
Audre Lorde Siostra Outsiderka.
Lorede była Kolorową poetką, feministką, lesbijką, matką,
która będąc w związku z białym mężczyzną powiła dwójkę dzieci, kobietą
chorującą na nowotwór piersi. Była także piewczynią wolności i różnorodności.
Pisała tak: „Aby pracować razem, nie musimy stawać się mieszaniną nierozróżnialnych
cząstek przypominającą kadź z homogenizowanym mlekiem czekoladowym. Jedność
oznacza zjednoczenie elementów, które są – od tego trzeba zacząć – różne
i różnorodne w swojej konkretnej naturze. Wytrwale analizując napięcia
rodzące się w ramach różnorodności, rozwijamy się ku wspólnemu celowi. Jakże
często albo ignorujemy przeszłość, albo malujemy ją w romantycznych
barwach, sprawiając, że przesłanka dla jedności staje się bezużyteczna lub
nabiera mitycznego charakteru. Zapominamy, że aby przeszłość mogła służyć
przyszłości, musimy jedną przekształcać w drugą naszą energią w teraźniejszości.
Ciągłość nie zachodzi automatycznie, nie jest też biernym procesem” .
Mimo
że z różnorodnością spotykamy się w codziennym życiu, bardzo łatwo tracimy ją z
oczu, niekiedy też z chęcią pozbywamy się jej dla osiągnięcia własnych,
niekiedy nawet szczytnych, wartości. Taką postawę odsłania Lorde w przypadku białych
amerykańskich feministek, które w celu zacierania różnic posługiwały się
pięknie brzmiącym terminem siostrzeństwo.
Pojęcie to stało się emblematem walki kobiet przeciw „patriarchalnej opresji”,
ale żeby stało się to możliwe, musiało utracić pojęciową niewinność. Lorde w
gorzkich słowach pisze o tym, że wykluczenie przebiega w różny sposób, w
zależności od tego, kogo dotyczy. Z czym innym zmagać się będzie biała, młoda i
zamożna kobieta, a z czymś innym kobieta Kolorowa, stara, bez środków do życia.
Z inną opresją społeczną spotka się kobieta biała i heteroseksualna, z inną
biała i homoseksualna, z jeszcze inną Kolorowa i homoseksualna itd. Stawiała
też ostre, drażniące, ale słuszne pytania: „jak radzicie sobie z tym, że
kobiety, które sprzątają wam domy i doglądają waszych dzieci, gdy
bierzecie udział w konferencji na temat feminizmu, są w większości
biedne i Kolorowe? Jakaż to teoria stoi za rasistowskim feminizmem?”. W perspektywie, jaką proponuje Lorde,
doskonale widać, że siostrzeństwo
jest pojęciem łączącym określoną grupę kobiet, zajętych swoimi problemami. Pozostałe
kobiety są z niej wykluczone a ich problemy pozostają zupełnie niewidoczne. Od
biedy dopuszcza się je do głosu, ale tylko na takiej zasadzie, że mają one czegoś
nauczyć „białe siostry z klasy średniej”. Nauka ta zaś ma służyć temu, by białe
kobiety z klasy średniej lepiej wiedziały, skąd pochodzą i jak podporządkowuje
je logika patriarchatu.
Lorde
powie, że aby wyjść z tego impasu, musimy zamienić milczenie w mowę, a to
znaczy, że musimy przezwyciężyć lęk, który w sobie nosimy. „Lęk zawsze będzie
obok – lęk przed widocznością, przed ostrym światłem analizy, a może
i oceny, przed bólem, przed śmiercią. Ale wszystko to już przeżyłyśmy,
oprócz śmierci, milcząc. Cały czas przypominam sobie o tym, że gdybym
urodziła się niema albo przez całe życie dla bezpieczeństwa dotrzymywała przysięgi
milczenia, to i tak bym cierpiała, i tak bym umarła. To bardzo pomaga
uzyskać perspektywę. I wszędzie tam, gdzie kobiece słowa wołają o to,
by ktoś je usłyszał, każda z nas musi zdać sobie sprawę
z odpowiedzialności za szukanie tych słów, odczytanie ich, podzielenie się
nimi i zbadanie ich wagi dla naszego życia. Nie wolno nam tłumaczyć się
kpinami o podziałach, które nam narzucono i które tak często
akceptujemy jako swoje. Na przykład: „Nie mogę przecież uczyć o pisarstwie
Czarnych kobiet – ich doświadczenie jest tak różne od mojego”.
A powiedz: ile lat uczyłaś o Platonie i Szekspirze, o Prouście?
Albo inna: „To biała kobieta, co ona może mi mieć do powiedzenia?”. Albo: „To
lesbijka, co powiedziałby mój mąż albo dziekan?”. Albo znów: „Ta kobieta pisze
o swoich synach, a ja nie mam dzieci”. I wszelkie inne,
niezliczone metody, którymi posługujemy się, by okraść się z siebie samych
i siebie nawzajem” — napisze. — Możemy się nauczyć pracować i mówić
mimo strachu, tak jak nauczyłyśmy się pracować i mówić mimo zmęczenia. Bo
tak zostałyśmy zsocjalizowane, żeby większym szacunkiem darzyć nasze lęki niż własną
potrzebę języka i definicji; a czekając w milczeniu, aż nadejdzie
moment wyzwolenia z lęku, zginiemy pod ciężarem ciszy”. Mowa, która
wyrasta z takiego milczenia, zapewne będzie szorstka, za pewne stać będzie za
nią gniew. Gniew sam w sobie nie jest jednak zły, wszystko zależy od tego, jak
się go ukierunkuje. Kierunek wskazany przez Lorde wydaje mi się szczególnie
cenny:
„Musimy
zupełnie na nowo spojrzeć na warunki, w jakich żyjemy i pracujemy,
nasz sposób myślenia i nasze wizje przyszłości. Musimy zbudować wszystko na nowo, krok za gniewnym krokiem, cegła po
ciężkiej cegle – tworzyć przyszłość opartą na twórczej różnicy, globalny
porządek zdolny do wspierania naszych wolnych wyborów” (podkreślenie moje —
MMB).
Tworzenie
przyszłości opartej o różnice, wolny wybór i współpracę, to perspektywa bardzo
mi bliska i — jak dla mnie — bardzo wolnomularska. Powiem nawet więcej, świat
masona ma dla mnie tak wytyczone granice ideowe, że powinien chronić
wolnomularzy przed wymazaniem różnicy i opresją homogeniczności, w ten sposób
kształtując umiejętność budowania codziennego życia na zasadach, które nie są opresyjne
dla nikogo. Zdaję sobie jednak sprawę, że życie a ideały zazwyczaj nie
pokrywają się do końca. Czy to zatem nie oznacza, że trzeba przyjrzeć się temu,
czym jest nasze masońskie braterstwo? Bo
może być z nim podobnie, jak z krytykowanym przez Lorde siostrzeństwem — może
łączyć małe grupy ludzi, nie rozlewając się poza nie. Może — w imię interesu
własnej obediencji, własnego warsztatu, własnej tradycji, własnych ambicji —
wymazywać różnice między nami, homogenizować bujną w końcu rzeczywistość Sztuki
Królewskiej, stać się listkiem figowym dla mechanizmów opresji. Lorde doskonale
wie, że różnorodność wywołuje napięcia, tyle tylko, że bez twórczo rozwiązanych
napięć nie ma mowy o jakimkolwiek rozwoju. Tyle tylko, że chodzi tu o napięcia,
które rodzą się „naturalnie” czy spontanicznie. Może je bowiem także wywoływać
sztucznie, wtedy zawsze służą pogrążeniu kogoś lub czegoś i pokazaniu własnej
wyższości czy doskonałości. Takie wywołanie napięć jest bardzo proste, a jego
działanie widzimy dziś na własnych oczach: wystarczy wspomnieć, że ktoś jest po
niewłaściwej stronie, że unurzany jest w służby specjalne, działania mafijne, że
był tak, gdzie stało ZOMO czy gestapo. To wszystko chwytliwe hasła, które
nieczęsto się weryfikuje, a które rozlewają się szeroką falą tak, że w końcu
nie wiadomo, kto odpowiada za fałszywą pogłoskę. Na ile sami jesteśmy wolni od
kłamstwa? Na ile sami nigdy nie puściliśmy w obieg jakiegokolwiek podejrzenia w
stosunku do siostry, brata, światowego? Na ile jesteśmy w stanie napięcia
wyjaśniać w świetle prawdy, w kontekście faktów, w obliczu Braci i Sióstr? Na
ile paraliżuje nas lęk przed utratą głosu, znaczenia? Na ile w końcu paraliżują
nas kompleksy? Poczucie niespełnienia? Na ile to, co inne, nie jest dla nas
siłą a zagrożeniem?
Dużo
tych pytań, a wszystkie wymagają zajrzenia w siebie, spotkania swojego mroku,
zobaczenia jego twarzy i szczerej odpowiedzi. A potem wymagają kolejnego
zbudowania wszystkiego na nowo, „krok za
gniewnym krokiem, cegła po ciężkiej cegle”, by stworzyć „przyszłość opartą
na twórczej różnicy, globalny porządek zdolny do wspierania naszych wolnych
wyborów”. Przyszłość sprawiedliwą i braterską. Taka jest dla mnie logika
masonerii — logika ordo ex Chao.
Nie
ma chwili, by chaos nie istniał. Bo nie ma świata, którego postać została
zbudowana raz na zawsze.
Ale
przez to nie ma chwili, w której mason nie buduje porządku. Poczynając od
siebie. Jeśli coś nazwałbym „niema sońskim”, to właśnie zwolnienie siebie z podejmowania
tego wiecznego trudu.
Mrokom
Jana Zimowego i Adwentu przyświeca mi w tym roku hasło intersekcjonalność, które oznacza krzyżowanie się ze sobą różnych
kategorii społecznych, które wzmacniają mechanizmy opresji, wykluczenia, dyskryminacji.
Kobieta, gej, osoba starsza, niepełnosprawna, wykonująca rzekomo mało nobliwy
zawód, należąca do nie tej co trzeba obediencji, ateista, siostra i brat, którzy
się narazili zadawaniem wymagających pytań, odmienność poglądów w świecie
profańskim – to tylko kilka przykładów tego, co może powodować dyskryminację wielokrotną.
Jaką twarz ma mój wewnętrzny mrok? Jaką twarz ma wewnętrzny mrok każdej i każdego
z nas?
Symbolika jest bardzo ciekawym zjawiskiem, bowiem jest koło nas każdego dnia, prawie wszędzie, cicho, spokojnie, a nawet cierpliwie czeka aby ją dostrzec i ci, którzy weszli na ścieżkę poszukiwania światła ją dostrzegą ... tylko trzeba chcieć i szukać.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam Ewa. :-)