piątek, 11 listopada 2016

O MUZYCZNOŚCI RYTUAŁU

Znalazłem dziś tekst, napisany w czasie, gdy jeszcze nie byłem inicjowany. Nosi datę 7 grudnia 2013 r.
Do jego napisania zainspirowali mnie Siostry i Bracia z mojego warsztatu.
Z dużą dozą nieśmiałości przypominam go.

Loży Kultura
- nie tylko za inspirację

Przez długi czas towarzyszyło mi przekonanie, że współczesne zawirowania związane z człowiekiem i kulturą wyrastają wprost ze zjawiska, które na własny użytek nazwałem "kryzysem człowieka symbolicznego". 
Jestem bowiem przekonany, że wrażliwość na symbol jest jednym z najważniejszych wyróżników bycia człowiekiem. Odsłania ona bowiem tak konstytutywne wymiary ludzkiego bycia, jak wrażliwość, integralność cielesno-duchowa, dążenie do przekraczania granic niewiedzy przy jednoczesnej akceptacji ograniczeń w tym względzie, umiejętność budowania konsensu i otwarcie na różnorodność (symbol, choć jeden, otwiera różne wymiary interpretacyjne), egzystencjalny wymiar wartości (poznawanie poprzez symbol wymaga zaangażowania życiowego) czy akceptacja własnej skończoności, której towarzyszy bycie twórczym (symbole wymagają ożywiania, muszą wyrastać z tego, co w danej sytuacji kulturowo-historycznej żywotne, wymagają aktywnego podejścia ze strony człowieka). 

Przekonanie, że z naszym stosunkiem do symboli nie dzieje się najlepiej, wciąż wydaje mi się płodne. Po lekturach prac Jeana Baudrillarda, Zygmunta Baumana, Pierre'a Klossowskiego, po bardziej intensywnym kontakcie z  Balthusem i Jerzym Nowosielskim zrodziło się we mnie przekonanie, że trzeba na tę kwestię spojrzeć jednak nieco inaczej - jako na kryzys rytuału, którego symbol jest jednym podstawowych elementów.

***
Kryzys rytuału wypływa, w moim odczuciu, z dwóch źródeł.
Pierwszym jest kulturowy kryzys religii, zwłaszcza katolicyzmu. Poza wieloma innymi czynnikami niebagatelną rolę pełni tu nieumiejętność oceny, co w rytuale jest ważne. Widać to dobrze w globalnym stosunku do muzyki, sprowadzonej do roli dodatku do tekstu, a także w tym, że skostniałe, a często już kulturowo martwe elementy celebry eksponowane są jako niezmienne i niezmiennie ważne.
Drugim jest wygenerowanie wielu form "rytuałów" podporządkowanych wartościom utylitarnym. Symboliczny wymiar gadżetów, markowych ubrań, akademickich celebr służy dziś zazwyczaj oznaczeniu miejsca w hierarchii materialnej, w zamanifestowaniu sukcesu rynkowego, w podkreśleniu przynależności do grupy, której celem nie jest droga ku wspólnemu celowi, ale celebrowanie samej przynależności. Pewnie dlatego "rytuały" te grzeszą sztucznością i wydają się całkowicie "odklejone od realiów".

***
Wyjście z impasu może być poszukiwanie prywatnych teofanii, osobistej "religii", indywidualnego zespołu mitów i rytuałów, bez których życie człowieka skazane jest na pustkę, jako że - i tu zgadzam się z Klossowskim w stu procentach - rytuał chroni i leczy.
Dlatego też ma wiele szacunku dla wysiłku, by nadać życiu - w jednostkowym wymiarze -charakter rytualno-twórczy.
Nie jest to jednak wyjście, które może w pełni satysfakcjonować. Człowiek bowiem nie żyje samotnie, nie jest zamkniętą monadą. Nie jest pozbawiony historii i tradycji. I nie wszystko jest w stanie zbudować na własną rękę. 
Jeśli zgodzić się z Klossowskim, że życie jest "liturgicznym teatrem istnienia", to niezbywalnym elementem tego teatru jest Inny, czyli wspólnota. Zatem także rytuał musi wiązać się z Innym, ze wspólnotą. Musi wypływać z poczucia wspólnoty ideałów i wartości, z refleksji nad tradycją, która nie skupia się na tym, co było, ale otwiera się na przyszłość. Wspólnotowy wymiar rytuału pozwala zobaczyć, że obok wielu innych aspektów, rytuał ma moc poznawczą, jest sposobem praktykowania poznawania świata. Opiera się zatem także na duchowym przewodnictwie i inicjacji - zakładając, że Inni na drodze wrastania nas poprzedzili i chcą się z nami tym doświadczeniem dzielić. Owo duchowe przewodnictwo i inicjacja pełnią niebagatelną funkcję także dlatego że uświadamiają każdemu z nas także naszą skończoność i niewiedzę. A więc konieczność nieustannego rozwoju i czujności, które chronią przed pychą, tak częstą dla "wtajemniczeń" dokonywanych na własną rękę, bez perspektywy dialogu.

***
Przyznaję, że nie wyobrażam sobie rytuału, który w swej istocie nie byłby muzyczny. Na inherentny związek rytuału, egzystencjalnie pojmowanych wartości i muzyczności wskazują szlachetne początki - choćby Związek Pitagorejski czy Akademia Platońska. Ale muzyka ważna była w równie wielkim stopniu dla Akademii Florenckiej, dla Marcina Lutra (otwierając perspektywy dla pojawienia się Jana Sebastiana Bacha), dla liturgicznie wrażliwego Oliviera Messiaena (jak pięknie pokazuje on kosmiczny charakter liturgicznego teatru opisując największe tajemnice ptasim śpiewem), dla adeptów "sztuki królewskiej".

Na muzyczność rytuału składa się wiele elementów.
Podstawowym z nich jest bodaj cisza. Cisza, która odgradza od hałasu świata, inicjując czy umożliwiając samo doświadczenie rytuału. Cisza, która pozwala na odsłonięcie dramaturgii rytuału. Cisza, która jest niezbędna, by rytuał w pokorze przyjąć do swojego wnętrza.

Kolejnym elementem jest melodia, którą Bohdan Pociej nazywał pokarmem dla muzyki, dla kompozytora i dla wykonawcy oraz słuchacza. Melodia, która buduje nastrój, która współgra z emocjami człowieka, ale także je budzi, wywołuje, która jest istotą muzycznego życia. 
Melodia, która ma rytualną moc, gdy współgrą z „muzycznością” słów, odsłaniając tkwiącą w nich prawdę z siłą, jakiej nagie słowo nigdy samo nie osiągnie. 

Jeszcze jednym elementem jest proporcja, wydobywająca z chaosu porządek, wpisana - jak chciał Pitagoras - w sam rdzeń rzeczy, w serce świata.

***
Przyznaję, że nie wyobrażam sobie rytuału, który w swej istocie nie byłby muzyczny, gdyż muzyka przekuwa język matematyki, jej abstrakcyjne figury, tak ważne w europejskim poszukiwaniu prawdy o kosmosie i człowieku (czyli mikrokosmosie), w cielesny konkret, łączy duchowe z cielesnym powodując, że rytuał angażuje i przemienia człowieka integralnego.  

***
Muzyczność rytuału.
"Nie ma kodu, którego nie niesie siła, ale nie ma też siły, która nie jest kodem, nie ma tego, co mocne, bez tego, co miękkie i obopólne. Nie ma formy bez materii, jak i nie ma materii bez formy - pisał Michel Serres. - Nie ma wiadomości bez tego, na czym się wspiera, ani odcisku  w wosku bez treści, która się w nim odciska.
Oto konkret.

Oto imię fizyki, której istnienie zakłada efektywny i zdecydowany związek między formułą algebry i konkretnymi zdarzeniami. [...]
Oto imię Świata, zwartego, konkretnego, nadającego znaczenia i znaczącego.
Oto imię istnienia, zmysłowego i pełnego znaczeń.
Oto moje imię, ciało, mięśnie, nerwy, seksualność, najczęściej poruszone do łez, gdy - ranek za rankiem - zaczerniam strony tej książki.
Oto imię Wcielenia, którego dwie natury nie poddają się analizie.

Oto imię Muzyki, tego bezmiernego morza, które zrasza i zalewa Świat, kołysze żyjących, którzy się rozmnażają, bulwersuje ludzi, masy i kultury, morze, w którym osoby zanurzają siebie i swoje emocje...".





sobota, 30 kwietnia 2016

MASONI I SPOŁECZEŃSTWO. A PROPOS KONSTYTUCJI 3 MAJA

Rację ma Mistrz Anderson, gdy twierdzi, że „wojna, rozlew krwi i zamieszki zawsze szkodziły Wolnomularstwu” i że ono „zawsze kwitnie w czasie pokoju”. Coraz dobitniej uzmysławiam sobie jednak, że prawda tych słów nie dotyczy tylko tego, że pokój (na każdych warunkach? chyba jedna nie) służy ludziom po prostu, a więc także wolnomularstwo. Brak napięć i konfliktów służy masonerii także w ten sposób, że skrzętnie ukrywa podstawową słabość Bractwa — skupienie na indywidualnym rozwoju adeptów i odcięcie od świata zewnętrznego budują masońską solidarność, która staje pod znakiem zapytania, gdy czas i miejsce wymagają zaangażowania społecznego. Są bowiem takie momenty w historii, gdy praktykowanie cnót indywidualnych nie wystarcza, brak konsensu ideowego i mechanizmów pracy wolnomularskiej w świecie sprawa zaś, że kwestie społeczne wprost dotyczące naszych pryncypiów raczej masonów dzielą i łączą. Akcentowany zaś przez Andersona wymóg bycia pokojowym poddanym władz cywilnym w każdym miejscu, gdzie wolnomularze mieszkają i pracują, może być gestem milczącego poparcia dla systemów opresyjnych i może sprzyjać kształtowaniu się osobowości, którą Teodor Adorno nazwał osobowością autorytarną, będącą w istocie wyrazem postaw antydemokratycznych*. Pokojowe poddanie działaniom władz powodowało choćby, że niemieckie loże w Poznaniu wpisały się w politykę kulturkampfu, a po I wojnie światowej niespecjalnie paliły się do reaktywowania stosunków z Wielką Lożą Narodową Polski (pisał o tym Karol Cieślak). Z drugiej strony na naganę i napiętnowanie zasługuje taka forma sprzeciwu wobec władz, którą praktykuje ex-brat Anders Breivik. Myślę tu przy tym zarówno o dokonanym przez niego mordzie, który nieustannie napawa mnie bólem, jak i obecne działania, które mają zdyskredytować ład prawny i polityczny Norwegii (dlatego zgadzam się z Markiem Krakiem, że ostatni wyrok wytrącił Breivikowi narzędzia do kontestacji praworządności). Sądzę przy tym, że także Breivika daje się opisać jako osobowość autorytarną, podporządkowaną określonej ideowej grupie, której cele realizuje. Można także spekulować, na ile rozwojowi jego osobowości sprzyjał ryt szwedzki, nawiązujący do tradycji zakonów rycerskich (te angażowane były do walki z niewiernymi), dopuszczający do inicjacji wyłącznie mężczyzn i wyłącznie chrześcijan. „Na wyższych stopniach adepci deklarują swoją gotowość do krzewienia nauk Najwyższego Mistrza Jezusa Chrystusa, dzięki którego sile pokonywać będą wszelkie przeszkody, jakie mogą im stanąć na drodze. Deklarują uznanie siebie za rycerzy Jezusa, którzy z zapałem będą zakładać jego „królestwo na ziemi". Na piątym stopniu wtajemniczenia chrześcijańscy masoni noszą emblematy nawiązujące do ran Zbawiciela. Na dziesiątym stopniu naucza się, że najważniejszym celem ich organizacji jest „nieustanne dążenie do związku z Bogiem, jako ośrodkiem wiecznej miłości"” — pisze Kamil Racewicz. I dalej: „Breivik, który dotarł do stopnia 3 z 10 w Rycie Szwedzkim, w loży z pewnością więcej słyszał o obowiązkach względem Boga i Chrystusa aniżeli drugiego człowieka. Częściej czytał Ewangelię aniżeli Deklarację Praw Człowieka. Cały ten ryt przesiąknięty jest opowieściami o templariuszach, jego adepci wcielają się w role „prawdziwych templariuszy", nowych templariuszy, uważają, że zakon pochodzi od templariuszy. Bezpośrednio widać te motywy w manifeście Breivika „Knights Templar 2083", który jest w całości wezwaniem do tego, aby w praktyce zostać nowymi templariuszami. Zamachowiec oskarża w manifeście m.in. „samobójczy" świecki humanizm, przedstawia się jako krzyżowiec i prorok nowej krucjaty. Wzywa: „Naprzód, chrześcijańscy żołnierze!" Zachęca też, aby inni w swoich krajach zostali rycerzami sprawiedliwości”. Swoją drogą konserwatywno-tradycjonalistyczny Norweski Zakon Wolnomularski jako jedyny w Norwegii uznawany jest przez Wielką Zjednoczoną Lożę Anglii.
Innymi słowy, sądzę, że masoneria istnieje o tyle, o ile pamięta, że stoją przed nią cele ogólnoludzkie. Od nich nie mogą być ważniejsze ani cele obediencji, ani cele loży, ani cele partii czy określonej grupy społecznej. Problem w tym, że jeśli programowo doktryna wolnomularska i masońska solidarność wykluczać będą sprawy „światowe”, a stawiać na indywidualny rozwój i oddzielenie od świata, wolnomularstwo będzie tylko piękną zabawą, rozkwitającą w czasie, w którym nie ma żadnych społecznych kontrowersji i napięć. W sytuacji zaś, gdy trzeba się będzie społecznie opowiedzieć, więzy wolnomularskie i praca masońska znajdą się w kryzysie. Świadomość tego miano już u początków Bractwa — choćby Bracia Lessing i Herder opowiadali się za koniecznością „wyjścia z ideami głoszonymi dotąd w zaciszu świątyń lożowych na szeroką arenę publiczną i podjęcia się ich realizacji” (L. Hass). Najpełniej zrobiło to chyba wolnomularstwo francuskie w nurtach „liberalnych”. Konferencje, debaty, apele, pokojowe demonstracje czy wspólne celebrowanie świąt związanych z fundamentalnymi ideami republikańskimi i prawami człowieka nie pozostawia wątpliwości, jaki krąg wartości jest bliski wolnomularzom i gdzie dostrzegają oni zagrożenia społeczne czy kulturowe. Jawność działań dostarcza także argumentów przeciw teoriom spiskowym (choć jeśli ktoś chce wierzyć w spiski, będzie w nie wierzył pomimo faktów), które będą tym bardziej silne, im silniej zamykać będziemy się za bramami świątyń. Można też zastanawiać się, czy wykluczenie z kręgu lóż i solidarności masońskiej kwestii realizowania wartości masońskich w bieżącym porządku społeczno-politycznym nie powoduje, że w loży żyjemy „równością”, a poza nią sprzyjamy rozwiązaniom, które umacniają nierówność, część osób skazują na obywatelski niebyt, posługują się naznaczeniem społecznym?

Piszę to wszystko w kontekście święta Konstytucji 3 Maja. Słusznie wolnomularze chlubią się tym, że w tworzeniu tego dokumentu zaangażowani byli masoni. Musimy jednak pamiętać, że nie warto tworzyć białej mitologii — ani w kontekście prac nad Konstytucją i postaw patriotycznych polskich wolnomularzy, ani samego dokumentu, który w kontekście Konstytucji Stanów Zjednoczonych czy Konstytucji Księstwa Warszawskiego jest wyraźnie zachowawczy. Hass podaje, że do Towarzystwa Przyjaciół Konstytucji 3 Maja należało 37 posłów-masonów z 74, czyli połowa. W zawiązanej dla obrony „zagrożonej wolności” i ustroju państwowego Konfederacji Targowickiej także należeli wolnomularze i to tacy, którzy sprawowali arcyważne funkcje — Stanisław Szczęsny Potocki i Jerzy Wielhorski. W końcu do Konfederacji dołączył sam król i mason Stanisław August, co prowadzi do jednoznacznej konkluzji: bycie „po stronie” władz cywilnych oznaczało bycie po stronie Targowicy! Nic dziwnego, że po przystąpieniu króla do konfederatów Polskę opuścił Wielki Mistrz Wielkiego Wschodu — Sapieha, że wyjechali Ignacy, Stanisław Kostka i Jan Potoccy czy Scipione Piatolli. Napięcia wewnątrz ruchu wolnomularskiego były jawne już wcześniej. Pisze o nich Hass w Sekcie farmazonii warszawskiej i te przejmujące stronice winny nam towarzyszyć, gdy czcimy Konstytucję 3 Maja. Doktrynalne odcięcie się pracy lóż od problemów społecznych powodowało, że w sytuacji wymagającej zaangażowania okazywało się, że Bracia ideały masońskie w praktyce pojmują zupełnie inaczej, do tego stopnia, że niemożliwa stawała się nawet wspólna praca humanitarna. Stopniowo zamierało także życie lóż, zaangażowania wymagały bowiem prace na rzecz społeczeństwa.

Dariusz Łuksiewicz przypomina, że Konstytucja 3 Maja przyznała pewne prawa mieszczaństwu, ale zabrała drobnej szlachcie i że w niewielkim stopniu odnosiła się do chłopów. Zauważa też, że to Konstytucja Księstwa Warszawskiego zniosła niewolę chłopów, a naród wprowadziła do parlamentu. Słabe strony Konstytucji 3 Maja warto znać, ale warto także widzieć jego mocne strony. Dla mnie szczególnie istotne są fragmenty Preambuły i Deklaracji Stanów Zgromadzonych:

„U znając, iż los nas wszystkich od ugruntowania i wydoskonalenia konstytucji narodowej jedynie zawisł, długim doświadczeniem poznawszy zadawnione rządu naszego wady, a chcąc korzystać z pory, w jakiej się Europa znajduje i z tej dogorywającej chwili, która nas samym sobie wróciła, wolni od hańbiących obcej przemocy nakazów, ceniąc drożej nad życie, nad szczęśliwość osobistą, egzystencję polityczną, niepodległość zewnętrzną i wolność wewnętrzną narodu, którego los w ręce nasze jest powierzony, chcąc oraz na błogosławieństwo, na wdzięczność współczesnych i przyszłych pokoleń zasłużyć, mimo przeszkód, które w nas namiętności sprawować mogą dla dobra powszechnego, dla ugruntowania wolności, dla ocalenia Ojczyzny naszej i jej granic z największą stałością ducha, niniejszą konstytucję uchwalamy i i; tę całkowicie za świętą, za niewzruszoną deklarujemy, dopóki by naród w czasie prawem przepisanym, wyraźną wolą swoją nie uznał potrzeby odmienienia w niej jakiego artykułu”.  „Wszystkie Prawa dawne i teraźniejsze przeciwne niniejszej Konstytucji, lub któremukolwiek jej Artykułowi znosimy, a opisy szczególne do Artykułów i każdej materii w niniejszej Konstytucji zamkniętych potrzebne, jako dokładniej wyszczególniające obowiązki i układ Rządu, za część składającą tęż Konstytucją deklarujemy. Władzy Wykonawczej zalecamy, aby Straż swe obowiązki natychmiast pod okiem Sejmu rozpoczęła i ciągle utrzymywała. […]Uczyniwszy zadość radości powszechnej, dajemy pilne oko na ubezpieczenie tej Konstytucji, stanowiąc: iż ktobykolwiek śmiał być przeciwnym niniejszej Konstytucji, lub targać się na jej zepsucie, albo wzruszał spokojność dobrego i szczęśliwego być zaczynającego Narodu, przez zasiewanie nieufności, przewrotne tłumaczenie Konstytucji, a tym bardziej formowanie jakiegokolwiek w Kraju rokoszu, czyli Konfederacji […[ ten za nieprzyjaciela Ojczyzny, za Jej zdrajcę, za Buntownika uznany, najsurowszymi karami natychmiast przez Sąd Sejmowy ukarany będzie”.  

We fragmentach tych dochodzi do głosu idea praworządności państwa, a także świadomość, że bez dobrobytu Polski nie da zbudować się w oderwaniu od prawa i praworządnych instytucji, które gwarantować mają nie tylko niepodległość kraju, ale także wolność wewnętrzną narodu. Podobne idee rozwijał Immanuel Kant, projektując wizję republiki opartej na praworządności w perspektywie ogólnoludzkiego pokoju; taką, w której obywatel używa rozumu zarazem prywatnie i publicznie — czyli stosując się do praw, jednocześnie poddaje je krytyce po to, by je, w duchu ideałów republikańskich, udoskonalać. Ten typ zaangażowania wydaje mi się bliski pracy wolnomularskiej, jednocześnie pokojowej i rozwojowej. Ale to rzecz na inną opowieść.




*Adorno prowadził swoje badania w oparciu o tzw. skalę F (od faszyzmu). Jako wskaźniki osobowości autorytarnej podaje się w niej:
  • konwencjonalizm - bezkrytyczne, sztywne przywiązanie do tradycyjnych norm, konserwatyzm obyczajowy, niskie wyniki na skali otwartości na świat.
  • autorytarne podporządkowanie  — bezkrytyczny stosunek do wyidealizowanego autorytetu własnej grupy, silna potrzeba hierarchiczności: poddańcza uległość wobec silniejszego, przy jednoczesnym znieważaniu „słabszych".
  • autorytarna agresja — przejawianie postaw antyspołecznych i zachowań agresywnych względem wybranych grup społecznych, osób łamiących konwencje, indywidualistów.
  • antyintracepcja — niechęć do wnikania we własne wnętrze, rozumienia własnych potrzeb psychicznych oraz potrzeb psychicznych innych ludzi, ucieczka od refleksji dot. pragnień, potrzeb, uczuć.
  • przesądność i stereotypowość — skłonność do myślenia w sztywnych kategoriach, tendencja do przypisywania odpowiedzialności czynnikom zewnętrznym siłom nadprzyrodzonym, mistycznym; schematyczności myślenia towarzyszy wysoki poziom antyspołecznych uprzedzeń względem wielu grup społecznych.
  • potępianie słabości — wiara w siłę i bycie twardym — relacje społeczne postrzegane w kategoriach dominacji — uległości; osoba autorytarna identyfikuje się przy tym z postaciami reprezentującymi władzę, jednocześnie pogardzając tymi, którzy w jej przekonaniu reprezentują niższy poziom hierarchii społecznej,
  • destruktywność i cynizm — uogólniona wrogość w stosunku do ludzi , skłonność do deprecjacji innych ludzi.
  • projekcja negatywnych uczuć — skłonność do przypisywania własnych negatywnych uczuć innym ludziom.
  • obsesyjne zainteresowanie seksem — wartościowanie ludzi ze względu na ich podejście do spraw związanych z seksem, połączone z aktami agresji względem tych, którzy nie realizują konserwatywnych norm obyczajowych, m.in. mniejszości seksualnych; towarzyszy temu tłumienie własnych popędów seksualnych połączone z ich projekcją na innych”.



środa, 23 marca 2016

NADZIEJA ZOBOWIĄZUJE

„Nadzieja po pierwsze dotyczy dobra. Ściśle rzecz biorąc nadzieja może odnosić się tylko do dobra; tym nadzieja różni się od bojaźni, która rodzi się z zetknięcia ze złem. Po drugie, nadzieja kieruje się do czegoś przyszłego. Nie ma bowiem nadziei na to, co już się posiada; tym nadzieja różni się od radości, że radość wypływa z dobra, którym już można się cieszyć. Po trzecie, potrzeba, aby było to czymś niełatwym do zdobycia. Nie mówi się bowiem o kimś, że ma nadzieję, gdy chodzi o coś bardzo małego, czego zdobycie leży bezpośrednio w jego mocy; tym nadzieja różni się od pragnienia czy pożądania [...]. Po czwarte, jest to możliwe do osiągnięcia. Nie można bowiem mieć nadziei na coś, czego wcale nie można osiągnąć; tym nadzieja różni się od rozpaczy”
— pisze Akwinata, pokazując, że nadzieja jest pragnieniem dobra trudno dostępnego, takiego, które może urzeczywistnić się dzięki solidarnej pracy ludzi. Bo też nadzieja nie jest cnota indywidualną. Tomasz podkreśla, że nie bez przyczyny w modlący się chrześcijanin mówi Ojcze nasz, a nie Ojcze mój. Do nadziei nagli bowiem braterska miłość, która stawia przed nami alternatywę: albo człowiek ocali się we wspólnocie braci, albo samotnie zginie. (W liście Jakuba [5, 16] padają słowa: „Wyznawajcie zatem sobie nawzajem grzechy, módlcie się jeden za drugiego, byście odzyskali zdrowie”). Nadzieja jest też źródłem sił do Pacyna rzecz urzeczywistnienia ideałów. Tomasz pisze, że żarliwa tęsknota za dobrem, przyszłym i trudnym, ale osiągalnym, uzdalnia człowieka do tego, by to dobro urzeczywistniać, ale także, by potrafić je przyjąć. W tym kontekście widzi on zresztą celowość modlitwy — modlitewna prośba jest pobożną tęsknotą, która czyni w życiu człowieka miejsce na przyjęcie dobra, o które prosi. W końcu nadzieja jest zapatrzeniem człowieka w światło Wschodu, „skąd wschodzi niebo”. Modlitwa z twarzą zwróconą na Wschód, która jest częścią tradycji chrześcijańskiej (choć nie tylko) symbolicznie o tym przypomina. To rodzące się światło, poprzez żarliwą tęsknotę nadziei, ma zrodzić się w człowieku, doskonaląc go w pracy nad rozświetlaniem mroków świata.

Z mojego punktu widzenia nadzieja jest najgłębszym zobowiązaniem wolnomularza. Co prawda to Wolność, Równość i Braterstwo uważane są za podstawowe wartości masonerii. Ale mogą być nimi tylko wtedy, gdy wolnomularzy ożywia nadzieja. Wolność, Równość i Braterstwo są bowiem dobrami trudno osiągalnymi i — przynajmniej jak dotąd — nigdy nie urzeczywistniły się w pełni. Każdy okres i każda epoka mnożą swoje własne problemy, które wymagają rozwiązania, by ideały te stały się choć trochę bliższe życiu. W tym sensie Wolność, Równość i Braterstwo są prawdziwymi światłami masonerii, naszym Wschodem — patrząc w nie powinniśmy rozpromieniać się od środka i pracować tak, by do ciemności świata przychodzić ze Wschodu, czyli ze światłem. Nie możemy też praktykować ich  pojedynkę — choćby równy mogę być tylko wtedy, gdy mam z kim  się „mierzyć”. Wolny mogę być wtedy, gdy jestem samosterowny, a nie wtedy, gdy ktoś „z góry” dekretuje, jak mam działać i co w moim działaniu jest właściwe, a co nie. Bez równości i wolności nie zaistnieje braterstwo, tylko relacje nadrzędności i podrzędności, władzy i podporządkowania wiążące lepszych i gorszych.

Nie żyjemy w idealnym świecie. Idealny nie jest więc też świat wolnomularski. Ważną kwestią regulującą jego życie jest wzajemne uznawanie się obediencji i lóż. Powoduje, że wspólna rytualna praca Sióstr i Braci bywa niemożliwa. Bywa także, że baza wiedzy o wolnomularstwie prezentowana na różnych stronach internetowych bywa niekompletna — wtedy brak więzi nie dotyczy już wspólnych prac rytualnych, ale także kontaktów bardziej prywatnych i rozprzestrzeniania informacji o pracy wolnomularzy z jakichś powodów uznawanych za „mniej swoich”. Bywa w końcu, że jako inicjowaniu czujemy się lepsi od tzw. profanów. Wszystko to stawia pod znakiem zapytania ideał Braterstwa, a wraz z nim także ideały Wolności i Równości. Sensu zaś nabierają słowa anonimowego autora, że braterstwo jest najpiękniejszym wynalazkiem hipokryzji”. Jak sądzę, nie należy przechodzić nad tymi słowami obojętnie.

Czym jest hipokryzja? To dwulicowość, obłuda, stosowanie odmiennych zasad moralnych w zależności od koniunktury, a także tworzenie obszarów tabu „o których się nigdy nie rozmawia publicznie; zazwyczaj są to sprawy, które w świadomości wielu ludzi są niemoralne, ale są lub były jednocześnie masowo praktykowane”.  Co może łączyć braterstwo z hipokryzją? Choćby to, że kierowanie się zasadami braterskimi w jakiejś sferze naszego życia może służyć za rozgrzeszenie dla niegodziwości popełnianej w innych sferach. Braterstwo może być także wygodną nazwą dla działających klik, które pod pięknymi sztandarami służą sprawom niegodziwym. Bolesną ilustracją może być działalność loży P-2 i brata Licio Gelli. Braterstwo może także usprawiedliwiać taki rodzaj filantropii, który umacnia społeczne nierówności. Pisał o tym brat Oscar Wilde, jasno pokazując, że filantropia jest ideologią kapitalistów, swoistym listkiem figowym, skrywającym bezwstyd wykorzystywania robotników. Innymi słowy — braterstwo jako określenie związków między ludźmi, może być narzędziem wykluczenia. Zamknięte grupy ludzi połączonych silnymi więziami emocjonalnymi i interesami, mogą być opresyjne w stosunku do innych grup społecznych. Być może dlatego masoni podkreślają ogólnoludzki, uniwersalny sens braterstwa i wierzą, że kiedyś „wszyscy ludzie będą braćmi”. Musimy jednak zwrócić uwagę na paradoksalny charakter tych słów.

Zastanawiam się na ile ożywia mnie nadzieja na dobra przyszłe i trudne — Wolność, Równość, Braterstwo? Na ile taka nadzieja ożywia polskie wolnomularstwo? A może marniejemy bez nadziei, odwołaniem do ideałów uzasadniając kulawo niepełną wolność, niepełne braterstwo i niepełną równość?

Jeden z pierwszych symboli, które spotyka mason, jest kogut. Symbolizuje on czujność. Wiązano z tym symbolem także odstraszanie zła. I wyczekiwanie na świt. Można rzec, że jest symbolem nadziei. Czy symbol ten towarzyszy nam przez całe masońskie życie? 

niedziela, 17 stycznia 2016

RYTUAŁ JAKO RACHUNEK SUMIENIA

Czwartkowe prace mojej Sprawiedliwej i Doskonałej Loży Kultura na Wschodzie Warszawy były dla mnie szczególnie wyjątkowe. Egregor zadbał o to, by powiększając łańcuch jedności i kolejne ogniwo, sprząc inicjację z deską regularnie goszczącego u nas brata Zygmunta na temat wolności i konieczności (indeterminizmu i determinizmu).

Wolnomularskie życie bez regularnego tworzenia, słuchania i dyskutowania desek byłoby niesłychanie trudne, choć jestem je sobie w  stanie wyobrazić jako coś tymczasowego na wzór samotniczej pracy intelektualnej. Nie umiem sobie za to wyobrazić masońskiego życia bez inicjacji. Nie tylko dlatego że w ten sposób wolnomularstwo żyje, niosąc swoje ideowe pryncypia kolejnym pokoleniom. Ale także dlatego że w moim odczuciu nic nie zastąpi inicjacji jako sposobu na masoński rachunek sumienia. Stara chrześcijańska zasada głosi, że lex orandi, lex credendi. Tym, co w moim odczuciu, określa „credo” wolnomularskiej duchowości jest właśnie rytuał i to mądrość rytuału jest dla mnie symboliczną węgielnicą do mierzenia innych wolnomularskich dokumentów. Ryt Francuski, w którym pracuje Kultura, wyraża dla mnie fundamentalną prawdę, że „Wolnomularstwo nie jest ani deistyczne, ani ateistyczne, ani nawet pozytywne. Jako organizacji głoszącej i praktykującej solidarność międzyludzką obce jej są jakiekolwiek dogmaty i creda religijne. Jedyną jej zasadą jest absolutne poszanowanie wolności sumienia....Po debatach jakie prowadzimy w tej chwili nie znajdzie się żaden uczciwy i inteligentny człowiek, który mógłby poważnie stwierdzić, że Francuski Wielki Wschód Francji chciał usunąć ze swych Lóż wiarę w Boga i nieśmiertelność duszy, podczas gdy wprost przeciwnie, w imię absolutnej wolności sumienia, uroczyście oświadcza, że będzie szanował przekonania, doktryny i wierzenia swoich członków. Chcąc pozostawać w zgodzie z naszą zasadą solidarności międzyludzkiej, nie mamy zamiaru ani negować, ani popierać jakiegokolwiek dogmatu”. „Wolnomularstwo niech pozostanie tym, czym ma być, to znaczy organizacją otwartą na postęp, na wszelkie wyższe idee i poglądy moralne, na wszelkie szerokie i liberalne aspiracje. Niech nie zniża się nigdy do piekła dyskusji teologicznych, które doprowadzają jedynie do zamętu i prześladowań. Niech wystrzega się chęci zostania Kościołem, Konsylium czy Synodem gdyż wszystkie Kościoły, wszystkie Konsylia, wszystkie Synody wprowadzały gwałt i prześladowania, a wszystko to z racji oparcia się na dogmacie, który sam z siebie jest nietolerancyjny i inkwizycyjny. Niech Wolnomularstwo wznosi się ponad tymi wszystkimi problemami kościołów i sekt i niech panuje nad ich dyskusjami; niech pozostanie schronieniem otwartym dla wszystkich szlachetnych i dzielnych umysłów, dla wszystkich sumiennych i bezinteresownych poszukiwaczy prawdy, dla wszystkich ofiar despotyzmu i nietolerancji”*.
Przypominając sobie te prawdy i nieustannie nosząc w sercu piękno wolnomularskiego „ekumenizmu”, który polega na tym, że podróżując po Lożach pracuje się w różnych rytach (z "francuska" nie odróżniam tu rytu od rytuału), czerpie z różniących się od siebie duchowości i innych perspektyw patrzenia na sam ruch, jak i na cały świat, zawsze stawiam sobie pytanie o to, jak tu i teraz przebiegają granice między prawdą a nieprawdą, wiedzą rzetelną i nierzetelną, mądrością a głupotą, zaufaniem do świeckości sfery publicznej i specyficznej świeckości masońskiej świątyni, po to, byśmy mogli jednoczyć się ponad wszelką polityką i religią, wierności temu, co każdy z nas rozpoznaje jako słuszne, a sposobem poszanowania poglądów nawet skrajnie odmiennych, ale rozpoznawanych jako słuszne przez inną Siostrę, innego Brata, innych ludzi… W miniony czwartek myślałem o tym wszystkim także w kontekście deski brata Zygmunta, który nakreślił mapę myśli, krążących między uznaniem indeterminizmu a determinizmem. Pytałem siebie, co to znaczy, że inicjowano mnie jako człowieka wolnego wiążąc mnie obietnicą, że będę pracował nad swoją wolnością? Co perspektywa wolnomularskiej wolności, równości i braterstwa dopuszcza, a co wyklucza? Jak bardzo pojmowanie tych ideałów wiąże się z czasem, w którym przyjemy? Przecież Bracia kładąc fundamenty Stanów Zjednoczony wpisali do Deklaracji Niepodległości takie słowa: „Uważamy następujące prawdy za oczywiste: że wszyscy ludzie stworzeni są równymi, że Stwórca obdarzył ich pewnymi nienaruszalnymi prawami, że w skład tych praw wchodzi życie, wolność i swoboda ubiegania się o szczęście, że celem zabezpieczenia tych praw wyłonione zostały wśród ludzi rządy, których sprawiedliwa władza wywodzi się ze zgody rządzonych, że jeżeli kiedykolwiek jakakolwiek forma rządu uniemożliwiałaby osiągnięcie tych celów, to naród ma prawo taki rząd zmienić lub obalić i powołać nowy, którego podwalinami będą takie zasady i taka organizacja władzy, jakie wydadzą się narodowi najbardziej sprzyjające dla szczęścia i bezpieczeństwa”. A ile czasu musiało minąć, aby zapis ten objął niewolników? Jak mówić o wolności i równości w sytuacji, gdy jakaś Loża podejmuje próbę „formalnego zakazu przynależności do lóż osób o nie-białej karnacji skóry (Sprawa Victora Marshalla)” lub dekretem wyklucza spośród masonów wszystkich homoseksualistów argumentując, że sodomia jest pogwałceniem moralności?

Bywa, że jestem pytany o to, czy współrządzę światem i czy masoni są ogólnoświatowymi graczami politycznymi. Wypracowałem już sobie nawet żartobliwą odpowiedź, że najbardziej rządzę światem czekając w deszczu 40 minut na spóźniony tramwaj, którym wracam do wynajmowanego mieszkania. Mówiąc poważniej, dałbym sobie spokój z pracą w Loży, gdybym miał zajmować się w niej politykowaniem. Wspólne prace są jednak dla mnie lekcją rozumienia ważnych spraw, w tym także spraw społecznych. Ich dyskutowanie przy okazji desek wydaje mi się szczególnie cenne — bo umożliwia spojrzenie na różne problemy z różnych punktów widzenia, niekiedy polemiczną niezgodę, które zawsze poszerzają horyzont i lepiej uświadamiają granice własnego poglądu na świat. Rozmowy te kontynuowane są później w życiu poza Lożą. Bezcenne są dla mnie choćby dyskusje z jedną z moich Sióstr, dotyczące tego co ezoteryczne i egzoteryczne, modeli racjonalności, dogmatów poznawczych etc. Czwartkowa inicjacja i deska brata Zygmunta uświadomiły mi, że wolność rozumiem jako zdolność oddziaływania — na siebie samego i na innych, ale także oddziaływanie innych (wcale nie tylko ludzi) na mnie. Rozpoznawanie tego, co warunkuje mnie, nas, kulturę, świat, i zdolność korygowania tych uwarunkowań to dla mnie praca nad ociosywaniem swojego kamienia życia. Nie da się jej prowadzić w pojedynkę, bo chyba niemożliwe jest już posiadanie wiedzy o wszystkim, a i każda perspektywa, z której się patrzy, pozwala zawsze zobaczyć coś innego.

„Wolnomularstwo niech pozostanie tym, czym ma być, to znaczy organizacją otwartą na postęp, na wszelkie wyższe idee i poglądy moralne, na wszelkie szerokie i liberalne aspiracje”. „… Jako organizacji głoszącej i praktykującej solidarność międzyludzką obce jej są jakiekolwiek dogmaty i creda religijne. Jedyną jej zasadą jest absolutne poszanowanie wolności sumienia...”. Czwartkowe prace dały mi głębsze spojrzenie na te słowa. Są one dla mnie zasadą, by dopuszczać do głosu sprawy, postawy, problemy, które kulturowo wykluczono. Są szansą na zakwestionowanie stereotypów raz na zawsze wytyczających granicę między tym, co pożądane a niepożądane. Słowa te nie są jednak zaleceniem nihilizmu – regułą jest troska o międzyludzką solidarność, a z tej wynika rozumienie postępu, jako wysiłku, by budować świat coraz bardziej siostrzano-braterski. Mówiąc inaczej, zakazuje  się krzywdzenia drugiego człowieka. Nie tylko czy nie głównie fizycznego, ale przede wszystkim duchowego czy kulturowego. Bo przecież w imię swoich potrzeb czy swojej wizji świata odmówić możemy komuś bycia moralnym, możemy dyskwalifikować sposób w jaki żyje. Nie zauważymy przy tym, że zamiast wsłuchać się w to, co ktoś ma do powiedzenia, mierzymy ją naszą miarą, uznaną za miarę absolutną. I tak, swoje przywiązanie do określonego modelu związku, może spowodować, że odmawiamy innym prawa do związku w innym kształcie, traktując go jako realizację niemoralnych potrzeb. Może się okazać, że swoją wiarę wyniesiemy tak wysoko, że stracimy z oczy systemy etyki uzasadniane w inny sposób. Ale i tak, że wynosząc na piedestał niewiarę, uznamy wiarę za wyraz niegodnej człowieka naiwności. Możemy odrzucać transplantację ex mortuo jako formę kanibalizmu zafundowaną światu przez lewactwo (co jest obecne w polskim dyskursie jako jego osobliwość), ale możemy też być piewcami każdej nowinki, nie zastanawiając się nad jej etycznymi czy społecznymi konsekwencjami.
Bliskie są mi takie perspektywy filozoficzne, które postrzegają człowieka w jego permanentnym stawaniu się poprzez relacje, które tworzy. Cenię takie perspektywy, które potrafią uchwycić różnicę między tożsamością imigrantki nielegalnie sprzątającej dom walczącej o równość feministki z klasy średniej od tożsamości tejże feministki; sytuację biseksualnego mężczyzny, który może być albo rozpustnikiem, albo raz na zawsze zdecyduje się na monogamiczne życie jako gej lub heteroseksualista, potrafią odróżnić od sytuacji biseksualnej kobiety, od dawna uprzedmiotowionej w świecie heteroseksualnych męskich fantazji, a bezrobotnego 50+ z prowincji od spełnionego szefa korporacji w wielkim mieście. Tożsamość każdego z nas jest tożsamością podzieloną, warunkowaną w bardzo rozmaity sposób, wykluczenie lub afirmacja dotyczyć może różnych cząstek naszego życia. Tak samo my potrafimy być szalenie afirmujący w odniesieniu do jednych kwestii i zabójczo deprecjonujący w odniesieniu do kwestii innych.

Podróż wolnomularska wiąże się u początków z symbolem czujności — kogutem. Później, Ryt Francuski prowadzi wolnomularza po świecie absolutnej wolności sumienia, która służyć ma praktykowaniu solidarności międzyludzkiej. Dla mnie oznacza to rozpoznawanie moim wielokrotnych uwarunkowań, które mogę poznawać dzięki temu, że oddani mi Siostry i Bracia widzą mnie inaczej, każdy na swój sposób. Ale widzą mnie nie w duchu inkwizycyjnym i nie po to, by nakładać ekskomuniki, choć także po to, by w móc się spierać, a przez to uczyć wzajemnych granic (a zawsze jednostka staje się poprzez odróżnienie) i w praktyce doświadczać, czym jest solidarność. A do tego nie ma tu spowiedzi i rozgrzeszenia. Jest tylko nadzieja, że zawsze można wstać i pójść dalej.

niedziela, 20 grudnia 2015

PO CO MASONOWI CZARNA FEMINISTKA?

Bardzo cenię blog s.’. Mirki, która często „na gorąco” relacjonuje różne rzeczy, pokazując przez to rąbek codziennego życia wolnomularki, taką „zwyczajną, ludzką” twarz. Bo przecież, wbrew rozmaitym a sensacyjnym „teoriom” jesteśmy zwykłymi ludźmi. I nawet gdybyśmy chcieli większość naszego czasu spędzać w masońskiej świątyni, nie jest to możliwe. I dobrze, bo świątynia może być pokusą ucieczki od nieprzejrzystości świata, a ów nieprzejrzysty świat jest tym, co weryfikuje nasze życie, wskazuje na to, w czym nasza codzienność odstaje od ideałów. Jednym słowem — daje paliwo dla dalszej pracy nad sobą.
W kontekście ociosywania kamienia swojego życia szczególny jest dla mnie grudzień. Jako chrześcijanin liberalny z rodowodem rzymsko-katolickim przeżywam wtedy Adwent, a więc czas czekania na Światło, które narodzi się tym, którzy siedzą w ciemnościach. Jako mason przeżywam w grudniu tak zwanego Jana Zimowego — symboliczne zanurzenie się w najciemniejsze dni w roku z nadzieją, że na więcej światła, które zacznie się odradzać.

Aby symbole, rytuały i słowa nie pozostały puste sądzę, że trzeba podążyć drogą w głąb siebie po to, by napotkać ciemności we własnym wnętrzu. Trzeba także z tymi ciemnościami się spotkać — bo wbrew pozorom mają one konkretne twarze. Taka jak przewrotna natura mroku, że ukazując się jako bezkształtny, skutecznie paraliżuje. Dostrzeżenie jednak, kogo lub co uobecnia, pozwala się z nim zmierzyć i przezwyciężyć go. W perspektywie wolnomularskiej mogę powiedzieć, że perspektywy otwierane przez Jana Zimowego i Adwent cofają mnie do izby rozmyślań, gdzie kogut przypomina o wieczności, VITRIOL o konieczności wewnętrznej przemiany. A wybrana lektura służy jako mikroskop, skalpel i rezonans magnetyczny w jednym. Tym razem jako materiał do rozmyślania wybrałem książkę Audre Lorde Siostra Outsiderka.

Lorede była Kolorową poetką, feministką, lesbijką, matką, która będąc w związku z białym mężczyzną powiła dwójkę dzieci, kobietą chorującą na nowotwór piersi. Była także piewczynią wolności i różnorodności. Pisała tak: „Aby pracować razem, nie musimy stawać się mieszaniną nierozróżnialnych cząstek przypominającą kadź z homogenizowanym mlekiem czekoladowym. Jedność oznacza zjednoczenie elementów, które są – od tego trzeba zacząć – różne i różnorodne w swojej konkretnej naturze. Wytrwale analizując napięcia rodzące się w ramach różnorodności, rozwijamy się ku wspólnemu celowi. Jakże często albo ignorujemy przeszłość, albo malujemy ją w romantycznych barwach, sprawiając, że przesłanka dla jedności staje się bezużyteczna lub nabiera mitycznego charakteru. Zapominamy, że aby przeszłość mogła służyć przyszłości, musimy jedną przekształcać w drugą naszą energią w teraźniejszości. Ciągłość nie zachodzi automatycznie, nie jest też biernym procesem” .

Mimo że z różnorodnością spotykamy się w codziennym życiu, bardzo łatwo tracimy ją z oczu, niekiedy też z chęcią pozbywamy się jej dla osiągnięcia własnych, niekiedy nawet szczytnych, wartości. Taką postawę odsłania Lorde w przypadku białych amerykańskich feministek, które w celu zacierania różnic posługiwały się pięknie brzmiącym terminem siostrzeństwo. Pojęcie to stało się emblematem walki kobiet przeciw „patriarchalnej opresji”, ale żeby stało się to możliwe, musiało utracić pojęciową niewinność. Lorde w gorzkich słowach pisze o tym, że wykluczenie przebiega w różny sposób, w zależności od tego, kogo dotyczy. Z czym innym zmagać się będzie biała, młoda i zamożna kobieta, a z czymś innym kobieta Kolorowa, stara, bez środków do życia. Z inną opresją społeczną spotka się kobieta biała i heteroseksualna, z inną biała i homoseksualna, z jeszcze inną Kolorowa i homoseksualna itd. Stawiała też ostre, drażniące, ale słuszne pytania: „jak radzicie sobie z tym, że kobiety, które sprzątają wam domy i doglądają waszych dzieci, gdy bierzecie udział w konferencji na temat feminizmu, są w większości biedne i Kolorowe? Jakaż to teoria stoi za rasistowskim feminizmem?”.  W perspektywie, jaką proponuje Lorde, doskonale widać, że siostrzeństwo jest pojęciem łączącym określoną grupę kobiet, zajętych swoimi problemami. Pozostałe kobiety są z niej wykluczone a ich problemy pozostają zupełnie niewidoczne. Od biedy dopuszcza się je do głosu, ale tylko na takiej zasadzie, że mają one czegoś nauczyć „białe siostry z klasy średniej”. Nauka ta zaś ma służyć temu, by białe kobiety z klasy średniej lepiej wiedziały, skąd pochodzą i jak podporządkowuje je logika patriarchatu.
Lorde powie, że aby wyjść z tego impasu, musimy zamienić milczenie w mowę, a to znaczy, że musimy przezwyciężyć lęk, który w sobie nosimy. „Lęk zawsze będzie obok – lęk przed widocznością, przed ostrym światłem analizy, a może i oceny, przed bólem, przed śmiercią. Ale wszystko to już przeżyłyśmy, oprócz śmierci, milcząc. Cały czas przypominam sobie o tym, że gdybym urodziła się niema albo przez całe życie dla bezpieczeństwa dotrzymywała przysięgi milczenia, to i tak bym cierpiała, i tak bym umarła. To bardzo pomaga uzyskać perspektywę. I wszędzie tam, gdzie kobiece słowa wołają o to, by ktoś je usłyszał, każda z nas musi zdać sobie sprawę z odpowiedzialności za szukanie tych słów, odczytanie ich, podzielenie się nimi i zbadanie ich wagi dla naszego życia. Nie wolno nam tłumaczyć się kpinami o podziałach, które nam narzucono i które tak często akceptujemy jako swoje. Na przykład: „Nie mogę przecież uczyć o pisarstwie Czarnych kobiet – ich doświadczenie jest tak różne od mojego”. A powiedz: ile lat uczyłaś o Platonie i Szekspirze, o Prouście? Albo inna: „To biała kobieta, co ona może mi mieć do powiedzenia?”. Albo: „To lesbijka, co powiedziałby mój mąż albo dziekan?”. Albo znów: „Ta kobieta pisze o swoich synach, a ja nie mam dzieci”. I wszelkie inne, niezliczone metody, którymi posługujemy się, by okraść się z siebie samych i siebie nawzajem” — napisze. — Możemy się nauczyć pracować i mówić mimo strachu, tak jak nauczyłyśmy się pracować i mówić mimo zmęczenia. Bo tak zostałyśmy zsocjalizowane, żeby większym szacunkiem darzyć nasze lęki niż własną potrzebę języka i definicji; a czekając w milczeniu, aż nadejdzie moment wyzwolenia z lęku, zginiemy pod ciężarem ciszy”. Mowa, która wyrasta z takiego milczenia, zapewne będzie szorstka, za pewne stać będzie za nią gniew. Gniew sam w sobie nie jest jednak zły, wszystko zależy od tego, jak się go ukierunkuje. Kierunek wskazany przez Lorde wydaje mi się szczególnie cenny:
„Musimy zupełnie na nowo spojrzeć na warunki, w jakich żyjemy i pracujemy, nasz sposób myślenia i nasze wizje przyszłości. Musimy zbudować wszystko na nowo, krok za gniewnym krokiem, cegła po ciężkiej cegle – tworzyć przyszłość opartą na twórczej różnicy, globalny porządek zdolny do wspierania naszych wolnych wyborów” (podkreślenie moje — MMB).

Tworzenie przyszłości opartej o różnice, wolny wybór i współpracę, to perspektywa bardzo mi bliska i — jak dla mnie — bardzo wolnomularska. Powiem nawet więcej, świat masona ma dla mnie tak wytyczone granice ideowe, że powinien chronić wolnomularzy przed wymazaniem różnicy i opresją homogeniczności, w ten sposób kształtując umiejętność budowania codziennego życia na zasadach, które nie są opresyjne dla nikogo. Zdaję sobie jednak sprawę, że życie a ideały zazwyczaj nie pokrywają się do końca. Czy to zatem nie oznacza, że trzeba przyjrzeć się temu, czym jest nasze masońskie braterstwo? Bo może być z nim podobnie, jak z krytykowanym przez Lorde siostrzeństwem — może łączyć małe grupy ludzi, nie rozlewając się poza nie. Może — w imię interesu własnej obediencji, własnego warsztatu, własnej tradycji, własnych ambicji — wymazywać różnice między nami, homogenizować bujną w końcu rzeczywistość Sztuki Królewskiej, stać się listkiem figowym dla mechanizmów opresji. Lorde doskonale wie, że różnorodność wywołuje napięcia, tyle tylko, że bez twórczo rozwiązanych napięć nie ma mowy o jakimkolwiek rozwoju. Tyle tylko, że chodzi tu o napięcia, które rodzą się „naturalnie” czy spontanicznie. Może je bowiem także wywoływać sztucznie, wtedy zawsze służą pogrążeniu kogoś lub czegoś i pokazaniu własnej wyższości czy doskonałości. Takie wywołanie napięć jest bardzo proste, a jego działanie widzimy dziś na własnych oczach: wystarczy wspomnieć, że ktoś jest po niewłaściwej stronie, że unurzany jest w służby specjalne, działania mafijne, że był tak, gdzie stało ZOMO czy gestapo. To wszystko chwytliwe hasła, które nieczęsto się weryfikuje, a które rozlewają się szeroką falą tak, że w końcu nie wiadomo, kto odpowiada za fałszywą pogłoskę. Na ile sami jesteśmy wolni od kłamstwa? Na ile sami nigdy nie puściliśmy w obieg jakiegokolwiek podejrzenia w stosunku do siostry, brata, światowego? Na ile jesteśmy w stanie napięcia wyjaśniać w świetle prawdy, w kontekście faktów, w obliczu Braci i Sióstr? Na ile paraliżuje nas lęk przed utratą głosu, znaczenia? Na ile w końcu paraliżują nas kompleksy? Poczucie niespełnienia? Na ile to, co inne, nie jest dla nas siłą a zagrożeniem?

Dużo tych pytań, a wszystkie wymagają zajrzenia w siebie, spotkania swojego mroku, zobaczenia jego twarzy i szczerej odpowiedzi. A potem wymagają kolejnego zbudowania wszystkiego na nowo, „krok za gniewnym krokiem, cegła po ciężkiej cegle”, by stworzyć „przyszłość opartą na twórczej różnicy, globalny porządek zdolny do wspierania naszych wolnych wyborów”. Przyszłość sprawiedliwą i braterską. Taka jest dla mnie logika masonerii — logika ordo ex Chao.
Nie ma chwili, by chaos nie istniał. Bo nie ma świata, którego postać została zbudowana raz na zawsze.
Ale przez to nie ma chwili, w której mason nie buduje porządku. Poczynając od siebie. Jeśli coś nazwałbym „niema sońskim”, to właśnie zwolnienie siebie z podejmowania tego wiecznego trudu.

Mrokom Jana Zimowego i Adwentu przyświeca mi w tym roku hasło intersekcjonalność, które oznacza krzyżowanie się ze sobą różnych kategorii społecznych, które wzmacniają mechanizmy opresji, wykluczenia, dyskryminacji. Kobieta, gej, osoba starsza, niepełnosprawna, wykonująca rzekomo mało nobliwy zawód, należąca do nie tej co trzeba obediencji, ateista, siostra i brat, którzy się narazili zadawaniem wymagających pytań, odmienność poglądów w świecie profańskim – to tylko kilka przykładów tego, co może powodować dyskryminację wielokrotną. Jaką twarz ma mój wewnętrzny mrok? Jaką twarz ma wewnętrzny mrok każdej i każdego z nas?



poniedziałek, 14 grudnia 2015

CZYSTA RĘKA MASOMERII

Google kojarzą hasło <Czysta ręka> z edukacją antykorupcyjną. Z kolei <444> nie jest skojarzone z niczym szczególnym — po wpisaniu do wyszukiwarki wyskoczyły mi fragmenty numerów telefonicznych, kodów itp. Niewiele więcej dało wpisanie frazy <organizacja Czysta ręka 444>. Odesłano mnie do dwóch artykułów: o Macieju Rataju i Juliuszu Poniatowskim, gdzie pojawiają się zaledwie nic nie mówiące wzmianki o <Czystej ręce> (<444>), choć organizacja ta nazwana zostaje wreszcie kółkiem masońskim.


O istnieniu Czystej ręki przypomina Tomasz Krok w swojej książce Antymasońska komórka Episkopatu Polski… Pisze tak:
„Niezwykle ważnym wątkiem w historii odradzającego się polskiego ruchu wolnomularskiego była istniejąca od 1915 r., ściśle zakonspirowana organizacja ‘444’ (znana również pod nazwą ‘Czysta ręka’). Ta ponadpartyjna inicjatywa działaczy niepodległościowych m.in. : Artura Górskiego, Andrzeja Struga, Tadeusza Tomaszewskiego z PPS-u; Macieja Rataja, Jana Dębskiego z PSL ‘Piast’; Stanisława Thugutta, Juliusza Poniatowskiego z PSL ‘Wyzwolenie’ czy czołowych polityków stołecznej endecji dra Zbigniewa Paderewskiego i Zygmunta Chrzanowskiego, nazwana była później przez jednego z jej uczestników (wojskowego — T. Święcickiego) ‘podkółkiem masonerii’. Bez wątpienia, próbowała wypełnić lukę w około-wolnomularskich światku […] Jej działania polegały na stymulowaniu akcji o charakterze konsolidującym istniejące ugrupowania polityczne w kraju i szukające między nimi wspólnych mianowników. Najlepszym przykładem powyższej tezy może być najbardziej chyba spektakularna inicjatywa ‘Czystej ręki’ jaką była Deklaracja stu rad miejskich i stowarzyszeń społecznych, która jak wspomina Tadeusz Święcicki w Zeszytach Historycznych z 1963 r.: ‘[…] wywołała w swoim czasie duże wrażenie w kraju, deklarację która wysunęła hasło ‘Polski niepodległej i zjednoczonej’, a więc po raz pierwszy połączyła w uroczystym niejako manifeście ideę niepodległości, głoszoną przez lewicę, z ideą zjednoczenia trzech zaborów, którą reprezentowała prawica’”.

Krok przypomina również, że masoni należeli do założycieli Ligi Obrony Praw Człowieka i Obywatela. Organizacja ta powstała w 1921 r. Jej zadaniem była obrona swobód demokratycznych, promocja tolerancji, przeciwdziałanie prześladowaniom. Członkowie LOPCziO stawali w obronie więźniów politycznych, domagali się również likwidacji więzienia z Berezie Kartuskiej.

Z organizacją tą związani byli między innymi Bracia Witold Giełżyński, Stanisław J. Patek, Stanisław Thugutt i Andrzej Strug.  

wtorek, 8 grudnia 2015

RZECZPOSPOLITA WOLNOMULARSKA



„Jak nie płakać nad barbarzyństwem, które wydarzyło się nocą 13 listopada?” – pytają Bracia z Wielkiej Loży Tradycyjnej i Symbolicznej Opera. Rozmyślając nad tym, co teraz, piszą: „Każdy ma swoje obowiązki. Możemy przynajmniej podjąć próbę codziennego rozwijania braterskich uczuć, współczucia dla Ludzi, szacunku wobec naszych obowiązków nadal żyjąc po ludzku i promując uśmiech. […] Nie wiemy jeszcze, jakie zobowiązania zrodzą się na skutek wydarzeń tej listopadowej nocy, ale będziemy na nie odpowiadać poprzez solidarność, którą wychwalamy jako masoński ideał”.

Braterstwo/siostrzeństwo jest tym, czego doświadczam i czego uczę się w Kulturze. Także przy powstawaniu portalu Rzeczpospolita Wolnomularska. Pomysł rzucił br.’. Przemek, po łokcie urobił się br.’. Michał. Dzięki Nim i nie tylko Nim — a wszystkim oddaję szacunek i wszystkim jestem wdzięczny — z radością, jako Naczelny, zapraszam Państwa do wspólnej przygody ze Sztuką Królewską.
Świat wolnomularzy jest bogaty. Dzieli się go różnie: na obediencje regularne i nieregularne, regularne i liberalne, regularne, tradycyjne i liberalne, dogmatyczne i adogmatyczne…

Każda z tych propozycji z czegoś wynika, coś wyjaśnia i coś przesłania. O wszystkich warto wiedzieć, ale zamiast przywiązywać się do nich, lepiej podjąć trud wspólnej podróży, wzajemnego uczenia się i zbierania zagubionych w świecie iskier mądrości.

Zapraszam na: